- Konwencja Meczów Gwiazd jest na tyle ciekawa, że prawdziwego kibica koszykówki nie trzeba namawiać do uczestnictwa w imprezie. Nieprzekonanych można przyciągnąć do hali interesującymi, dodatkowymi, niekoszykarskimi atrakcjami - uważa Adam Wójcik, koszykarz Śląska Wrocław.
Łukasz Michniewicz: Pamięta Pan jak zaczęła się Pańska przygoda z koszykówką?
Adam Wójcik: Moja przygoda z koszykówką zaczęła się w Szkole Podstawowej nr 2 w Oławie. W siódmej klasie przyjechaliśmy do Wrocławia na zawody międzyszkolne. Tam trener Krzysztof Walonis wypatrzył mnie oraz dwóch moich kolegów i zaproponował treningi we Wrocławiu. Z naszej trójki tylko ja zdecydowałem się dojeżdżać z Oławy. Mój pierwszy trening w Gwardii odbył się, jak pamiętam, podczas ferii zimowych, a potem były już regularne zajęcia trzy razy w tygodniu.
Co sprawiło, że to koszykówka stała się Pana sportem numer jeden?
- Zawsze podobała mi się ta gra. Pamiętam, że oglądałem w telewizji mecz Polska - Francja, który rozgrywany był w Poznaniu i wtedy pomyślałem, że fajnie byłoby znaleźć się na boisku w takim meczu i być oglądanym przez rodzinę i znajomych. Zagrałem w kilku meczach transmitowanych przez telewizję, więc to marzenie się spełniło.
Jaki jest najtrudniejszy element koszykarskiego rzemiosła?
- To zależy od predyspozycji zawodnika, jego talentu, a także sposobu, w jaki pracuje. Koszykówka to trudny sport do nauczenia, ale najważniejszym problemem jest wszechstronność. Chodzi mi o to, że ciężko jest wyszkolić gracza, który jest dobry we wszystkich elementach rzemiosła koszykarskiego, a poza tym, który pracowałby z myślą o drużynie.
Co Pana charakteryzuje jako koszykarza?
-
Przede wszystkim wielka pasja, pokora i szacunek do wykonywanej pracy.
Kocham koszykówkę i mówię to bez jakiejkolwiek przesady! Jeśli miałbym
szukać jakiegoś atutu w swojej grze, to byłaby to umiejętność grania
zarówno przodem, jak i tyłem do kosza.
Jakie jest Pana zdaniem główne przesłanie koszykówki?
- Koszykówka to współpraca. Często w drużynie, niezależnie od poziomu, mamy kilkanaście indywidualności, każdy gracz ma swój charakter i osobowość. Jeśli chcesz osiągnąć sukces, musisz podporządkować swoje cele indywidualne drużynie. Gdy brakuje tej gotowości do poświęcenia swojego „ja” na rzecz innych, to nie ma wyników.
Czy uważa Pan, że hip-hop i koszykówka to dobre połączenie?
-
Hip hop kojarzy się z luzem. Swoboda ruchów, brzmienie łatwo wpadające
w ucho - dla młodych ludzi to jest świetna sprawa. Wielu graczy na
rozgrzewce lubi się relaksować w rytmie rapu i od wielu lat jest to coś
naturalnego. Ja słucham różnych rodzajów muzyki, a czego konkretnie w
danym momencie, to już zależy od nastroju. Może to być metal, może być
hip hop, czy coś spokojniejszego.
Jak by Pan podsumował
swoją karierę? Z czego jest Pan szczególnie zadowolony? Czy jest coś,
co zmieniłby Pan w jej przebiegu, patrząc wstecz?
- Nie
zmieniłbym niczego. Nie lubię gdybania co by było. Miałem udaną, a co
najważniejsze długą karierę, co jest w sporcie wielkim szczęściem.
Omijały mnie, do niedawna, poważne kontuzje, miałem szczęście odbierać
wielokrotnie złote medale mistrzowskie i tytuły MVP. Nie udało się
spełnić kilku marzeń, przede wszystkim związanych z reprezentacją Polski
i tego jedynie żałuję.
Niemal 20 lat temu przebywał
Pan na obozie klubu NBA, Los Angeles Clippers. Jak z perspektywy czasu
ocenia Pan swoje szanse na to, na zostanie w tamtych czasach pierwszym
Polakiem w Najlepszej Lidze Świata?
- Proszę pamiętać,
że to wydarzenie miało miejsce w 1993 roku. W NBA występowało wtedy
kilku zawodników z Europy: Marciulonis, Divac, Sabonis, Petrovic i
Kukoc. Dla mnie, chłopaka z Polski było to wyzwanie, na które mentalnie
nie byłem gotowy. Nie miałem profesjonalnego wsparcia ze strony
agenta, klubu, te mechanizmy nie funkcjonowały w Polsce. Jednego dnia
dostałem ofertę wyjazdu i jednocześnie ultimatum ze strony klubu, że
wyjazd będzie możliwy jeśli zwiąże się z klubem wieloletnim kontraktem.
Okoliczności, w jakich pozwolono mi pojechać, nie budowały mojej
pewności siebie. Poza tym nie znałem języka angielskiego, co nie
ułatwiało sprawy. Na miejscu byłem 5 dni, prosto z samolotu na halę.
Zanim się zaaklimatyzowałem było po wszystkim.
Spędził Pan pięć sezonów występując zagranicą. Co dał Panu kontakt z koszykówką poza PLK, jako zawodnikowi i człowiekowi?
-
Występy w zagranicznych ligach dały mi ogromnie dużo! Granie w zespole
zagranicznym oznacza, że tak naprawdę zaczynasz wszystko od początku.
Pracujesz na swoje nazwisko na nowo, kredyt który dostajesz na wstępie
szybko może się skończyć. Taka sytuacja uczy pokory i szacunku do
zawodu oraz hartuje charakter. Dzięki wyjazdom, pracy z zagranicznymi
trenerami i zawodnikami uczyłem się nowych sposobów patrzenia na
koszykówkę, to bardzo rozwinęło mnie jako zawodnika. Granie w
zagranicznych klubach to także znajomości i przyjaźnie trwające do dziś.
Występuje Pan na parkiecie z przedstawicielami nowego
pokolenia polskich koszykarzy. Co by im Pan doradził, jeśli spytają
Pana o to, co mają robić, by rozwinąć swoje umiejętności?
- Pracować, pracować, pracować pod okiem sprawdzonych specjalistów i mieć marzenia.
Jakie znaczenie ma udział w takim wydarzeniu jak Mecz Gwiazd Tauron Basket Ligi?
- Myślę, że tak jak dla każdego gracza jest to wyróżnienie. Pamiętam, że zawsze z przyjemnością występowałem w takich meczach i starałem się dobrze bawić na boisku oraz poza nim.
Kim dla Pana jest gwiazda TBL?
- W naszej lidze grają zawodnicy utalentowani, których z przyjemnością się ogląda i mają już doświadczenie międzynarodowe, reprezentacyjne, ale trzeba pamiętać o tym, że gwiazdą jest się nie tylko na parkiecie, ale i poza nim. Jest wiele czynników, które powodują, że ktoś jest stawiany za wzór dla innych.
Czy na Mecz Gwiazd trzeba jakoś specjalnie zachęcać kibiców?
- Charakter takich meczów jest na tyle ciekawy, że prawdziwego kibica koszykówki nie trzeba namawiać do uczestnictwa w imprezie. Nieprzekonanych można przyciągnąć do hali interesującymi, dodatkowymi, niekoszykarskimi atrakcjami. Wiem, że w tym roku zaplanowany jest koncert świetnej wokalistki.
Kto jest autorem najefektowniejszej akcji w TBL?
-
Trudne pytanie, gdyż widziałem sporo ciekawych zagrań w swojej
karierze. Myślę, że najbardziej pamiętnym zagraniem była dla mnie
dobitka Charlesa O'Bannona w finałowym meczu polskiej ligi pomiędzy
Śląskiem a Anwilem Włocławek. Byłem wówczas kontuzjowany i mogłem już
tylko patrzeć na wydarzenia z boku. Pamiętam, że bodaj Ray Miglinieks
oddał rzut, piłka odbiła się od obręczy, a Charles niesamowicie odchylił
się w wyskoku, by ją sięgnąć, po czym wpakował jedną ręką do kosza.
Świetnie się to oglądało!
Jaki wpływ na przebieg kariery ma występ w Meczu Gwiazd?
-
Jest to z pewnością wyróżnienie dla zawodnika, forma docenienia tego
co robi przez kibiców. W takim spotkaniu gra się raczej bez wielkiego
ciśnienia i walki na parkiecie, ale taka formuła też daje okazję do
zaprezentowania swoich czysto koszykarskich umiejętności.
Który z dotychczasowych Meczów Gwiazd najtrwalej zapisał się w Pańskiej pamięci?
- Uczestniczyłem już w kilku spotkaniach tego typu, każde z nich miało swój smak i wyjątkową oprawę, ale z pewnością duże wrażenie wywarł na mnie debiutancki mecz w Lublinie. Pełna hala, dobra zabawa zarówno na boisku, jak i na widowni.
fot. www.slask.wroclaw.pl