KOMENTARZ
Dwa kolejne mecze polskiej kadry
za nami i po raz kolejny mieliśmy okazję zobaczyć z jaką radością i łatwością
wszelkiej maści znawcy wylewają wiadro pomyj na naszą reprezentację. Po meczu z
Litwą wszystkie psy zerwały się z łańcucha, całkiem zresztą słusznie, ale nie
popieram ich entuzjazmu. Mecz z Grecją z kolei założył szczekaczom kaganiec,
ale wiele optymizmu malkontentom nie przyniósł. W polskim bagienku więc bez
zmian, ale chyba da się w powietrzu wyczuć delikatny powiew zmiany na lepsze.
Na wstępie należy jednak zadać pytanie czy niektórych kibiców i znawców polskiego futbolu da się w ogóle zadowolić. Czasem przyglądając się atmosferze wokół przygotowań naszej reprezentacji do Euro 2012 mam wrażenie, że Franciszek Smuda nie dostał roli selekcjonera, który ma przygotować drużynę do najważniejszego w jej historii (tu bym dyskutował) turnieju czy przypadkiem nie otrzymał etatu sapera w Afganistanie. Czego piłkarze Smudy nie zrobią – jest źle. Szkoda, że nikt nie widzi, że ciągła krytyka tylko naszym piłkarzom pęta nogi, ale niestety – większości przecież kultury nie nauczę. Wczoraj być widać gołym okiem, że w sytuacjach podbramkowych naszym brakowało luzu, wiele rzeczy chcieli zrobić na siłę i za wszelką cenę, bo dziennikarzyny znowu będą odliczać minuty i godziny bez goli.
Mecz z Litwą przegraliśmy z kretesem, ale po tym spotkaniu byłem mimo wszystko optymistycznie nastawiony. W ofensywie nasza gra nie wyglądała aż tak źle, natomiast – jak zwykle – tragedia działa się w bloku obronnym. Na całe szczęście Franciszek Smuda poszedł po rozum do głowy i zrezygnował – miejmy nadzieję – na dłuższy czas z usług Kamila Glika, który w Serie A ma podobną średnią błędów na mecz, co w reprezentacji. Pomysłem wziętym z kosmosu okazał się również Sebastian Małkowski, ale to chyba i tak lepsze rozwiązanie niż Wojciech Kaczmarek. Za dobór personalny i ustawienie bloku defensywnego Smudzie należy się dwója, ale to, że popularny Franz wybitnym specjalistą od taktyki i gry defensywnej nie jest wiemy nie od dziś. Ale to wcale nie usprawiedliwia go, jeżeli w obronie wystawia patałachów.
Jak już jesteśmy przy patałachach – reprezentacyjną karierę zakończył Michał Żewłakow i powinniśmy być wdzięczni niebiosom za ten dar, bo dzięki tej decyzji doznaliśmy momentalnego wzmocnienia bloku defensywnego. To jak wyglądała gra bloku obronnego „Żewłakow + ktoś młody zdolny, kto będzie za starego biegał” mieliśmy okazję widzieć przez całą kadencję Smudy i kawał kadencji Beenhakkera. Po raz ostatni mogliśmy nacieszyć oczy statycznością Żewłaka oglądając bezpośrednią relację z Pireusu, za którą wybitny reprezentant Polski nie bardzo nadążał, czemu dał wyraz w 41. minucie spotkania. Na tle Żewłakowa w meczu z Grecją i Glika w meczu z Litwą świetnie wypadł wiecznie popełniający błędy Głowacki, a to już o czymś świadczy. Co do reszty obrony – zaskoczył mnie bardzo pozytywnie Maciej Sadlok, który już w meczu z Grecją odnajdował się nawet w akcjach ofensywnych (a przecież to urodzony stoper) i, o zgrozo, częściej atakował niż Łukasz Piszczek. Były napastnik. Kiedy przypominałem sobie ten fakt i łączyłem z wczorajszą grą (ponoć) asa z Dortmundu, to łapałem się za głowę, bo gra w ofensywie Piszczka ograniczała się do dalekich wybić. Ale przecież nie można mieć wszystkiego, skoro raz w roku budzi się Sadlok, to się Piszczkowi może przysnąć.
Widać, że długi sen zimowy nie służy Rafałowi Murawskiemu, który na zimę zbudował spory zapas wagowy i żal mu się z nim rozstawać. A z takim balastem wiadomo – biegać się nie chce, a jak już się biegnie to szybciej z górki niż pod górkę. Biedny Murawski w obu meczach miał niestety pod górkę i dopóki jakoś się nie ogarnie, powinien zapomnieć o meczach w reprezentacji i pewnie o jedzeniu w swoich ulubionych kanjpach. Na szczęście miał równie drewnianego kolegę w postaci Dariusza Dudki, o którego mógł się oprzeć, gdy dopadła go zadyszka. Na całe szczęście Dudka w obu spotkaniach przyjął wariant ekonomiczny – co prawda niczego nie spartolił, ale jakiegoś wybitnego podania do przodu też nie można mu przypisać.
Z tych którzy wyszli na minus dodałbym jeszcze Ludovica Obraniaka, który stał się Polakiem w stu procentach – to znaczy gra wolno i przewidywalnie i nawet grzeje ławę w klubie jak Polak. Ludo – jesteś swój chłop, naprawdę. Na swoim poziomie głupoty pomimo transferu na saksy pozostał także Sławomir Peszko, który prawie dokonał sztuki niemożliwej i meczu towarzyskim zarobił czerwoną kartkę i zanotował rekordową liczbę strat.
Do pozytywów marcowej eskapady na pewno można zaliczyć grę do przodu – nawet w meczu z Litwą mieliśmy sytuację, ale powinniśmy się również przyzwyczaić, że mamy w ataku Roberta Lewandowskiego, który snajperem nigdy nie będzie. Lewandowski ma to do siebie, że jest świetnym napastnikiem, podejmuje niekonwencjonalne decyzje i umie sobie tworzyć sytuację, ale właśnie dzięki tym przymiotom nie jest i nie będzie snajperem, bo to się zazwyczaj wyklucza. Istnieje po prostu taki typ napastnika, który ciężko scharakteryzować – wystarczy sobie przypomnieć kilka goli Lewego dla reprezentacji zdobytych z dystansu. Ot, po prostu Inzaghi czy Frankowski z niego nie będzie, stąd tak klasycznie zmarnowane sytuacje, jak choćby ta w meczu z Grecją, kiedy mając przed sobą tylko bramkarza kolejny as z Dortmundu nie wiedział co zrobić.
Plusem jest to, że te sytuacje Lewandowski miał, więc umiał je sobie stworzyć albo – co jeszcze lepsze – ktoś je umiał stworzyć. O ile w Kownie Jakub Błaszczykowski był cieniem samego siebie, to już w Pireusie przeszedł cudowną metamorfozę i grał jak za najlepszych lat. Jako nieporozumienie traktuję grę wspomnianego już Peszki, obecność Michała Kucharczyka czy Rogera, ale przynajmniej chłopaki Grecję zwiedzili – chociaż polski Brazylijczyk ma to na co dzień. Franciszek Smuda powinien przestać bawić się w jednoosobowe biuro podróży, a zacząć sprawdzać piłkarzy z prawdziwego zdarzenia. Strzałem w dziesiątkę okazał się Sandomierski i chyba na grupie z nim, Fabiańskim, Szczęsnym i Tytoniem należałoby zamknąć rozdział pod tytułem „Łapanka na bramkarza”.
Za dużo w grze, selekcji i atmosferze wokół kadry bałaganu, ale jeżeli porówna się to wszystko z początkami kadry Smudy, zaczyna to mieć ręce i nogi. Wydaje mi się, że z tego chaosu powoli zaczyna się coś rodzić, a nie należę raczej do niepoprawnych optymistów. Uważam, że marcowy sprawdzian reprezentacja Polski zdała. Zabrakło nam zwycięstwa z Grecją, a było ono dosłownie na wyciągnięcie ręki, może nawet mieliśmy odrobinę pecha. Na zakończenie powtórzę to co tłukę od jakiegoś czasu – to są mecze towarzyskie, szczęście i wyniki musimy mieć w czerwcu 2012 roku.
Jakub Filipowski
fot. DaF