Wybierz miasto
Sport Logowanie / Rejestracja
Znajdujesz się w ogólnopolskim wydaniu.

Wywiad-rzeka z Mariuszem Czerkawskim (fragmenty)

2012-09-07

19 września ukaże się książka "Życie na lodzie". To wywiad-rzeka, w którym Mariusz Czerkawski opowiada o swoim życiu, pasji i sporcie. Rozmowę prowadzi dziennikarz sportowy - Wojciech Zawioła.

Pasja, satysfakcja, upór. Dziesięć sezonów w NHL, prawie 800 rozegranych meczów, 223 bramki - to dorobek, który stawia Mariusza Czerkawskiego wysoko w światowej hierarchii hokeja.

W Polsce rodził się kapitalizm, rozpoczęły się zmiany. Zachód wydawał się nam niedościgłym wzorem. Wyjazdy zagraniczne nadal były jednak rzadkością. W takiej sytuacji dziewiętnastoletni Mariusz Czerkawski opuścił kraj i wyjechał do Szwecji. Przed nim była wielka kariera. Musiał tylko zacisnąć zęby i przeć do przodu.

Zanim opowiesz o Szwecji, powiedz, jak było z tym draftem w Boston Bruins. Rozumiem, że kluby z NHL wybierają zawodnika, nie pytając go o zdanie?

Nigdy nie pytają. W NHL po prostu zakładają, że będziesz chciał grać w ich lidze. Pytają tylko tych najlepszych, z pierwszych rund draftu, bo gdyby ktoś z nich odmówił, byłby problem. Tak było z Erikiem Lindrosem, którego draftował Quebec Nordiques. Powiedział im, że w życiu tam nie zagra, bo nie znosi Francuzów.

Z którym numerem byłeś draftowany?

Ja byłem piąty w Bostonie, czyli 106. na ponad 200 zawodników. To mało znaczący numer. Ale byłem pierwszym draftowanym Polakiem. Później byli jeszcze Krzysiek Oliwa, Adam Borzęcki. Kilka lat temu byli draftowani Marcin Kolusz i Patryk Pysz.

No tak, ale tylko Ty i Krzysiek Oliwa zagraliście w NHL.

Tak bywa. Grałem z zawodnikiem, którego dziesięć lat wybierano w drafcie, a nigdy nie był nawet testowany, nigdy też nie dostał propozycji kontraktu. Draft nie oznacza automatycznie umowy z NHL. Ja też dostałem propozycję przyjazdu na testy do Bostonu dopiero po pierwszym roku grania w Djurgardens, latem 1992 roku. To się też wiązało z koniecznością otrzymania zgody od klubu.

Ten pierwszy sezon w Szwecji nie był dla mnie zbyt udany. Byłem tam sam, diametralnie zmieniło się moje życie, było ciężko. Oczywiście nadal byłem tam uznawany za gracza z perspektywami. Porównywano mnie do Stefana Ketoli i dwóch braci Huusko, którzy grali później w reprezentacji Szwecji. Szefowie po tym średnim sezonie doszli do wniosku, że wypożyczą mnie do Hammarby IF. Nie rezygnują, tylko wypożyczają. Tak naprawdę na drugą stronę korytarza. W tym samym czasie odezwał się Boston i zaprosił na testy. Klub dał mi zgodę i pojechałem na dziesięć dni. W Bostonie zagrałem mecz towarzyski, chyba z New York Islanders. Po testach Brian Sutter i prezes Bruins mówili: „Nie wracaj do Europy, damy Ci szansę w naszym klubie”.

No i miałem problem. Wiedziałem, że jeśli nie wrócę, to będę zawieszony w lidze szwedzkiej, a także przez międzynarodową federację hokeja IIHF, a w konsekwencji też w reprezentacji. Cały wieczór nad tym myślałem, rozmawiałem z rodzicami. Kontraktu z Bostonem nie miałem, więc to było duże ryzyko. Gdyby mi się coś stało, byłby dramat, bo nie byłbym w żaden sposób zabezpieczony. Doszliśmy do wniosku, że jednak wrócę. Za bardzo zależało mi na grze w reprezentacji, zbliżały się igrzyska olimpijskie w Albertville. Powiedziałem im, że wracam, ale będę chciał się rozwijać w Europie i mam nadzieję, że dostanę jeszcze od nich szansę. Wcześniej taki problem miał Mats Sundin. Nie dostał pozwolenia na wyjazd, a mimo to pojechał. Zaraz potem został zawieszony przez klub i federację. Ja tego nie chciałem.

Nie żałowałeś? Cała twoja kariera w NHL mogła się rozpocząć już wtedy.

Potem okazało się, że dobrze zrobiłem, bo następny sezon był moim najlepszym w Europie. Moich rekordów do tej pory nikt nie pobił w tej lidze. W 45 meczach zdobyłem 93 punkty, walczyliśmy o elitę. Pierwszy raz zagrałem w meczu gwiazd ligi szwedzkiej, i to jako pierwszy zawodnik z niższej klasy. Nigdy to się do tej pory w Szwecji nie zdarzyło.

W końcówce sezonu przyjechali obejrzeć mnie w akcji przedstawiciele Boston Bruins Mike Milbury i Harry Sinden. Docierały do nich informacje o moich wynikach i chcieli się ze mną spotkać. Trafili akurat na mecz, w którym świetnie grałem i strzeliłem kilka bramek. Wiedziałem już wtedy, że w kolejnym sezonie wracam z Hammarby do Djurgardens. Oni jednak chcieli podpisać ze mną taki kontrakt, według którego zagram kolejny sezon w Sztokholmie, ale jak tylko rozgrywki się skończą, pojadę do Stanów i w Bostonie zagram końcówkę sezonu. I taką umowę podpisaliśmy. Dostałem pieniądze na lekcje angielskiego i nawet na sprzęt.

A co rodzice myśleli o twoim wyjeździe za granicę? Zgadzali się? namawiali cię?

Przeważył głos taty. Mama była szczęśliwa moim szczęściem, ale z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że jak wyjadę, to mnie nie będzie. A wtedy wyjazd do Szwecji to nie to samo co teraz. Wyjeżdżałeś i nie było wiadomo, kiedy wrócisz. W kontrakcie miałem zapis, że przyjeżdżam do Polski tylko na święta i na koniec sezonu. Nie istniały wtedy internet, skype, listy pisałem na papierze. Połączenia telefoniczne były bardzo drogie. Pamiętam, jak pisałem do mamy list, w którym rysowałem, jaki mam samochód. Nie można było zrobić zdjęcia i wysłać MMS.

Nie mogłeś podać marki?

No niby mogłem. Nissan Primera 2,0 GT, ale gdzie mama miała sobie zobaczyć nissana primerę w 1991 roku?

Mama pojechała na ten pierwszy miesiąc do Szwecji. Wzięła bezpłatny urlop i przyjechała pomóc mi ogarnąć mieszkanie. Wcześniej nie myślałem o praniu, gotowaniu. W Polsce, nawet jak się jeździło na zgrupowania, to byliśmy prowadzeni za rękę. Kiedy grałem w pierwszej drużynie, na posiłki dostawaliśmy talony. Wchodziłem do współpracującej z klubem restauracji z karteczką z wypisaną kwotą. Starczało to na jakieś eskalopki czy schabowy, mielony. Wtedy nie jadło się makaronów czy ryb. Nawet przed meczem. Nie wiem, jak funkcjonowałem przy tym menu. Ale wtedy takie było podejście do sportu i profesjonalizmu. Zapytaj Zbyszka Bońka, co jadł. Mama to wszystko przeżywała i nawet zeszczuplała w tym czasie. Dostała drugą młodość [śmiech].

A tata to wszystko spinał. Moje przejście do Sztokholmu kosztowało klub sto tysięcy dolarów. Za te pieniądze GKS Tychy przetrwał cały kolejny rok. A wtedy były ciężkie czasy, kopalnie wycofywały się z finansowania sportu.

Tata był twoim pierwszym menedżerem?

Takim dobrym duchem. Wspierał mnie, doradzał, ale też wywierał presję, ganił, opieprzał. Wkurzało mnie to czasem, bo on przecież nigdy nie grał w hokeja, nawet nie umiał jeździć na łyżwach.

Różnie to jest z ojcami. Andre Agassi pisał w autobiografii, że nienawidził grać w tenisa, bo musiał codzienne odbijać po dwa tysiące piłek. Siostry Williams mówią, jak ojciec je katował. Tiger Woods opowiada, jak miał cztery, pięć lat i ojciec na niego krzyczał w momencie patowania, czyli trafiania do dołka, kiedy on musiał być skoncentrowany. A mimo to wszyscy ci ludzie odnieśli sukces. Można wywierać presję, ale musi to mieć sens, musi być konstruktywne. Mnie irytowało to, że rodzicie przychodzili na każdy mój mecz. Denerwowało mnie, kiedy tata jechał z nami autobusem na mecz do Bytomia. Wolałem, żeby jechał swoim autem. Bywało tak, że tata wpadał do szatni i wszystkich opieprzał. Trochę zazdrościłem innym, że nie mieli takiej presji, wracali spokojnie do domu i mogli się wyluzować, nie musieli tłumaczyć, dlaczego zagrali słabo, dlaczego nie strzelili bramki. Ale z drugiej strony oni są tam, gdzie są, a ja byłem tam, gdzie byłem… Musiałem dać sobie radę z tą presją. To znaczy: uprawiaj co chcesz, ale jeżeli już uprawiasz, to rób to na maksa. Irytowało mnie to, że musiałem być w domu o określonej porze! Na przykład o dwudziestej trzeciej.

To wcale nie jest tak wcześnie!

Ale, wiesz… jest dyskoteka, a ja muszę wracać do domu. Moi koledzy, z którymi grałem, byli cztery lata starsi i oni oczywiście zostawali dłużej. I gram z nimi, strzelam z nimi bramki, lecz nie mogę bawić się z nimi do końca. Ale z drugiej strony teraz nie wiem, co by było, gdybym zostawał dłużej. Może następnego dnia nie byłbym w stanie grać na takim poziomie, na jakim grałem. 

A rodzice pilnowali. Kiedy zbliżała się odpowiednia godzina, to tata już stał na balkonie i patrzył, jak parkuję samochód. A siły kiedyś miałem niespożyte. Pamiętam, że jak miałem trzynaście lat, potrafiłem rano wyjechać do Szczyrku na narty, pojeździć pół dnia i wrócić na 16 lub 17 na mecz. I bywałem najlepszy na lodzie. To jest chyba dar. Często słyszę pytania, co bym robił, gdybym nie był sportowcem. Miałem być sportowcem, nie było innej opcji. Nie wyobrażałem sobie innego życia, bycia nauczycielem, siedzenia w biurze, bycia lekarzem. Jesteś stworzony do czegoś albo nie. Współczuję tym, którzy mają wiele różnych talentów, albo nie wiedzą, jaką drogą w życiu pójść, nie wiedzą, kim chcą być. Najlepiej jest mieć jedną taką rzecz.

Ja chciałem być sportowcem, i to hokeistą. Jeżdżąc na nartach, nie chciałem być narciarzem. Oczywiście zachwycałem się Ingemarem Stenmarkiem i jego wyczynami. Każdy też chciałby być Małyszem, ale skakać codziennie to już inna sprawa. To są te sytuacje, kiedy zdajesz sobie sprawę, co chcesz robić.

Wróćmy do tych stu tysięcy dolarów. wtedy to były duże pieniądze.

I każdy chciał coś z tego mieć. A zgodę musi wyrazić klub, potem prezes Śląskiego Związku Hokeja Na Lodzie, no i sam prezes hokejowej centrali. I wszyscy pytają, co będą mieli z tych złożonych podpisów.

Tzw. smarowanie?

Nie, nie. Nie to mam na myśli, choć właściwie nie wiem, co się działo za kulisami tej sprawy. Ale wątpię, by smarowanie było. Ja cieszyłem się że w ogóle jest szansa wyjazdu, bo jeszcze kilka lat wstecz nie mógłbym nawet o tym myśleć. Do Sztokholmu pojechała delegacja. Chyba z pięć osób. Samolot, przelot, dobry hotel, dobre kolacje, prezenty. Mój ojciec z menedżerem próbowali to spiąć. Bo nagle ktoś mógł powiedzieć, że chce sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A weź tu daj tyle za juniora. W końcu zgodzili się na tę stówę, plus dziesięć procent za kolejny kontrakt. A Djurgardens sprzedali mnie do Bruins za kolejne dwieście tysięcy, więc GKS znów dostał fajną kasę. Ale najważniejsze było, że wszystko się udało.

Jak było w Szwecji? Jak ci się tam żyło jako nastolatkowi?

Szwecja była wtedy dla mnie krajem bardzo odległym. Trzeba było mieć wizę, żeby tam pojechać. Nawet wyprawa po wizę była wydarzeniem. Wcześniej widziałem Szwecję, jak grałem tam w mistrzostwach Europy. Wydawała mi się niesamowitym Zachodem. Galerie handlowe, autostrady, salony samochodowe, wszędzie czysto, schludnie, w sklepach było wszystko, co u nas jeszcze w dziewięćdziesiątym roku było nie do pomyślenia. Kiedy teraz tam bywam, wydaje mi się, że centra handlowe, stacje benzynowe w Polsce są lepsze. Zwłaszcza wielkością centrów handlowych Szwecję prześcignęliśmy. Ja najlepiej pamiętam centrum przy hali Globen, którą wybudowano na mistrzostwa świata w 1989 roku. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie pasaż handlowy. Hala jest połączona z hotelem i restauracją z widokiem na lodowisko, słyszeliśmy wszystko, co się na nim działo, bo w restauracji rozstawione były głośniki. Było naprawdę pięknie.

Wtedy to był szok. Na lotnisku Arlanda, na którym lądowaliśmy, zobaczyłem zupełnie inny świat.Na testy leciałem z tatą. To była niesamowita przygoda. Chcieliśmy wysłać menedżerowi zdjęcia, ale przecież nie mogłem ich zeskanować albo wysłać mailem. W rezultacie ani on nie wiedział, jak ja wyglądam, ani ja nie wiedziałem, jak on wygląda. Ale on twierdził, że Polaków rozpozna bez kłopotu. No OK, może po ubiorze, po zachowaniu, może myślał, że mój tata będzie miał wąsy. Wylądowaliśmy w Sztokholmie i przez trzy godziny czekaliśmy w poczekalni. Już nawet chcieliśmy wyjść z tego lotniska. Okazało się, że przedstawiciele klubu szukali nas tam i nie znaleźli. Myśleli, że nie przylecieliśmy. Nawet zadzwonilido mojej mamy, do Tychów, i pytali, czy wylecieliśmy, bo nie ma nas w Sztokholmie. Mama bardzo się wystraszyła. Za drugim razem już nie było problemu. Przyjechałem już spakowany, z dużą torbą, ze świadomością, że na długo opuszczam dom i swój kraj.

Gdzie mieszkałeś?

Klub wynajął mi mieszkanie. Pamiętam, jak wieźli mnie przez miasto, widziałem halę Globen z charakterystyczną kulą, byłem pod ogromnym wrażeniem. A mieszkałem trochę poza miastem. I co było ciekawe, w Polsce mieszkałem na ósmym piętrze, a w Szwecji na parterze. A parter kojarzył mi się z włamaniami. Pomyślałem o kratach, ale nie mogłem ich założyć, bo w całym mieście nikt czegoś takiego nie miał. Pokazali mi metro, bo mimo że miałem w kontrakcie samochód, to jednak metrem łatwiej było dojechać na lekcje szwedzkiego. Trudno było też zaparkować w centrum. Na szczęście przy lodowisku znajdował się duży parking.

Metro też pewnie było dla ciebie nowością.

Do tej pory w Tychach najczęściej jeździłem trolejbusem, a tu nagle metro. W nim ludzie o różnych kolorach skóry, słyszałem różne języki, bo przecież Szwecja otworzyła granice z powodu niżu demograficznego. Jeździłem tym metrem codziennie i nauczyłem się stacji na pamięć. Potem wystarczyło mi jedynie zerknąć i wiedziałem, gdzie jestem. Lekcje szwedzkiego miałem w słynnej szkole Berlitza. Myślałem, że przy okazji będę mógł pogadać po polsku, a uczyła mnie kobieta, która nie zna ani jednego słowa w naszym języku. I ona do mnie po szwedzku, a ja nie wiem, co się dzieje. Pomyślałem sobie: „Jak ona chce mnie nauczyć szwedzkiego, skoro w ogóle polskiego nie zna?”. Okazało się, że system w tej szkole jest taki, że uczą jak niemowlaki. Zaczynają od książek, w których pokazują same obrazki. Te nauczycielki w sposób niezwykle inteligentny potrafiły wytłumaczyć, jak akcentować pytanie, jak mówić. Wyobraź sobie, że siadasz teraz z kimś i masz go nauczyć języka, ale nie rozmawiasz w jego języku.

To z pewnością wyzwanie.

Nauczycielka mówi do ciebie po szwedzku: „To jest krzesło”, pokazując na nie. I teraz nie wiesz, czy ona mówi o krześle czy o materiale na tym krześle. Oczywiście perfekcyjnie mówiła po angielsku, ale z kolei mój angielski kończył się na tym, co miałem w pierwszej klasie technikum. Jakieś tam słowa pamiętałem, ale dyskusji między nami być nie mogło. Szwedzki był zatem dla mnie nie lada wyzwaniem. W sumie miałem około trzystu lekcji.

Sam miałeś te zajęcia?

Sam. Byłem pierwszym obcokrajowcem w tym klubie. Nie mieli do tej pory ani Rosjanina, ani Czecha. W NHL było zupełnie inaczej, w jednej drużynie spotykało się zwykle kilka nacji, a tu sami Szwedzi. Najbardziej stresujący był ten pierwszy trening, pierwsze przywitanie się z chłopakami. Mówię: „Cześć, jestem Mariusz”. Oni oczywiście pierwszy raz słyszeli słowo „Mariusz” …bo niby co to jest to „sz”? Dali mi przydomek Marre i tak mnie nazywali praktycznie do końca kariery.

Dodaj do:
  • Wykop
  • Flaker
  • Elefanta
  • Gwar
  • Delicious
  • Facebook
  • StumbleUpon
  • Technorati
  • Google
  • Yahoo
Komentarzedodaj komentarz

Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.

Brak komentarzy.

video
FB dlaMaturzysty.pl reklama