30. września włoski kolarz Paolo Bettini obronił tytuł mistrza świata. Wystartował, chociaż nie podpisał deklaracji antydopingowej. Kolarstwo to dziwny sport.
Kolarstwo to dziwny sport. Bo niby co jest ciekawego w dyscyplinie, w której dwustu facetów jedzie rowerem 180 km by i tak rozstrzygnąć wszystko na ostatnim kilometrze. Idiotyzm tej rywalizacji jeszcze do niedawna stawiałem na równi z absurdem carlingu (od którego i tak nigdy nie potrafię odwrócić wzroku powtarzając co chwilę: "Ale to jest bez sensu! Czym się tu emocjonować!"), brutalnością (jak się potem okazało uzasadnioną) rugby i monotonii (pozornej) żużla. I wtedy nadeszła era Armstronga. Lance'a Armstronga.
Nie pamiętam jak to dokładnie było. Pewnie jakoś tak, że znudzony kolejnymi wakacjami w bloku, siedziałem przed telewizorem i namiętnie oglądałem Eurosport. Wtedy to właśnie pojąłem zasady wyżej wspomnianego carlingu, zapamiętałem w jakiej kolejności trzeba wbijać bile w snookerze i zrozumiałem dlaczego tłumy kibiców przez trzy tygodnie, jadą w przyczepach kempingowych za kolarzami, uczestniczącymi w Tour de France, chociaż każdego dnia widzą swojego ulubieńca zaledwie przez kilkadziesiąt sekund.
Nie od razu zrozumiałem na czym polega fenomen Armstronga. Może to porównanie nieco śmiałe, ale tak jak dla wielu młodych papieżem był od zawsze Polak, tak w moich oczach Armstrong od zawsze jechał w żółtej koszulce lidera. Tak musiało być. Więc najpierw był zwycięzcą, dopiero później zobaczyłem jak się nim stawał.
Myli się ten, kto sądzi, że kolarstwo to sport indywidualności. Może kiedyś, za czasów Szurkowskiego i Piaseckiego, kiedy zawodnicy pozbawieni byli słuchawek w uszach przez które teraz dostają polecenia od dyrektora zespołu, a na piersiach nie mieli pasa, który mierzyłby ich tętno. Nie teraz. Oto bowiem podczas jednej z moich pierwszych telewizyjnych przygód z kolarstwem natrafiłem na sceną, w której duch drużyny przemawiał równie silnie, co w meczach piłki nożnej i koszykówki. Gdy na jednym z etapów w Alpach rozpoczynał się decydujący podjazd, przy liderze pozostało trzech kolarzy z jego drużyny i wielobarwna grupka, która dotrwała do tego morderczego, trzeciego już tego dnia podjazdu. Nagle kolarze z Discovery (drużyna Armstronga), jadąc jeden za drugim, zaczynają przyspieszać. Kolejno każdy z nich daje z siebie wszystko, po czym zostaje w tyle. Najpierw jest ich dwóch, potem zostaje jeden i lider. Z pozostałych ekip mało który wytrzymał to tempo. Może 5-7 kolarzy. Reszta ciężko kołysząc się, z grymasem na twarzy traci ich pomału z oczu. Gdy do mety zostaje niewiele ponad 5 km. ostatni kompan Armstronga zwalnia, odsłania lidera, który staje na pedałach. Zaczyna kręcić w niewiarygodnym tempie, niemożliwym dla innych. Wtedy wiadomo, że nikt nie odbierze mu kolejnego zwycięstwa.
Drużyna kolarska okazuje się ekipą, która pracuje na swojego lidera. Przygotowuje mu pole do ataku w górach, robi sprinterowi miejsce na ciasnym, szybkim finiszu. Gdy jest taka potrzeba osłoni od silnego wiatru, pomoże przebić się na czoło peletonu. Czasem rezygnując z szansy na własny sukces, zostaje by pomóc gonić lub oddaje rower bo lider swój uszkodził podczas kraksy.
Zdolną do tych wszystkich poświęceń ekipę miał Lence Armstrong siedmiokrotnie zwyciężając w Tour de France.
Cieniem na ten sukces Armstronga rzucają się oskarżenia o stosowanie przez niego dopingu. Tylko, że wielkość Amerykanina nie polega na tym, że jako jedyny siedem razy wygrywał najbardziej prestiżowy wyścig kolarski świata. Dokonał tego po chorobie, która mogła go zabić. Dała mu drugie życie.
Po zdobyciu mistrzostwa świata w Oslo w 1996 roku i etapowym zwycięstwach w Tour de France rok wcześniej, kiedy wydawało się że przed Armstrongiem stoi otworem cały kolarski świat, wykryto u niego raka jądra, z przerzutami na płuca i do mózgu. Kolejny rok to walka o powrót do sportu. Dwie operacje i cztery cykle chemoterapii. Gdy wreszcie udało się pokona chorobę, cios Armstrongowi zadał kolarski świat. Jego dotychczasowa drużyna kolarska, francuski Cofidis, zerwała kontrakt z kolarzem. Rękę wyciągnęła do niego grupa amerykańska - US Postal. To właśnie w barwach amerykańskiej poczty Lence Armstrong miał świecić sukcesy.
Największego krytyka 7-mio krotny zwycięzca Tour de France zdobył sobie w osobie dziennikarza Davida Walsha. Tuż przed rozpoczęciem "Wielkiej Pętli" (jak nazywany jest często wyścig dookoła Francji) w 2005 we francuskim L'Equipe ukazał się artykuł Walsha, w którym to ujawniono, że w pobranych przed 2001 roku próbkach moczu Armstronga, wykryto pochodne EPO. Jednak Amerykański kolarz w trakcie swojej choroby, całkiem legalnie, otrzymywał leki, które były pochodnymi EPO. W badaniach krwi i moczu wykonywanych po 2001 nigdy nie wykryto EPO, jego pochodnych lub jakichkolwiek środków dopingujących. Zatem nigdy nic nie udowodniono Armstrongowi.
Problem kolarstwa jest olbrzymi. Nie dość, że dla wielu to sport nadal niezrozumiały, to jeszcze słyszy się o nim najczęściej w kontekście afer dopingowych. Dyskwalifikacja ubiegłorocznego zwycięscy Floyda Landlisa, wycofanie z tegorocznego wyścigu lidera, Duńczyka Rasmussena, oszałamiające wyznania wielkich gwiazd: Erika Zabbela, Jana Ullriha czy wreszcie legendy Bjerne Riisa. Większość kibiców pamięta bardziej te fakty, niż to, kto zwyciężył w tegorocznym Tour de France. Faktem jest, że kolarstwo jako jedyny sport, wzięło się poważnie za doping. I błędem jest myślenie, że to wynalazek współczesnych, że to problem którego nie było wcześniej. Już w starożytnej Grecji sportowcy przed startem musieli "chuchać" specjalnej komisji, czy oby czasem przed startem nie pili wina.
Legenda Armstronga, jak i legenda Bettiniego będą trwały albo zawsze, albo do momentu zdemaskowania ich ewentualnych oszustw. Do tego czasu obowiązuje nas zasada domniemania niewinności. Uznajmy zatem wielkość tych prawowitych, wielkich mistrzów. Dziwnych sportowców, którzy cały dzień spędzają na rowerze.
Tour de France w liczbach:
|
Jakub Guder
(jakub.guder@dlastudenta.pl)